1. Co pan myśli o własnej śmierci?
Im więcej mam lat, tym częściej rozmyślam na ten temat. To chyba naturalne. W miarę jak się starzeję, umiera nie tylko coraz więcej moich pacjentów, ale zaczyna to także dotyczyć znajomych, przyjaciół, bliskich. Łatwo jest kogoś pocieszać, gorzej jak zaczynamy myśleć o własnej śmierci.
Byłem świadkiem odchodzenia bardzo wielu ludzi i dochodzę do wniosku, że doświadczenie każdej śmierci przydaje mi się, gdy prowadzę rozmowy z kolejnymi chorymi. Każdy z nas jest inny, każdy umiera inaczej i dlatego do każdego pacjenta podchodzę indywidulanie. Staram się przede wszystkim słuchać, nie zagadać go, nie stłumić. Staram się też przekazywać informacje w sposób prawdziwy, ale jednocześnie nie odbierać nadziei. To prawdziwa sztuka nie okłamać chorego, ale też nie powiedzieć czegoś, czego ten konkretny pacjent nie chce usłyszeć. Albo chce usłyszeć, ale później. Niektórzy młodzi lekarze uważają, że już na pierwszym spotkaniu trzeba wyraźnie powiedzieć jaki jest procent szans na wyzdrowienie, a wręcz ile życia ma się jeszcze przed sobą. Tymczasem medycyna tego nie wie. Choroba może przebiegać, i często przebiega, niezgodnie z podręcznikiem. Prawdziwym cudem medycyny jest to, że nigdy do końca nie jesteśmy pewni jak zareaguje żywy organizm.
Prowadzę wiele rozmów o śmierci, czy prowadzę je też z samym sobą? Owszem. I dochodzę do wniosku, że nie jestem jeszcze gotowy na śmierć mimo tak kolosalnego doświadczenia. Mam poczucie lęku. Chciałbym być jak każdy, jak najdłużej sprawny i zdrowy, natomiast przeraża mnie perspektywa uzależnienia od innych, a także utraty zdolności umysłowych.
Chciałbym, by to mnie nie spotkało, ale jednocześnie wiem, że nie mam na to wpływu. Bardziej niż samej śmierci boję się przewlekłej choroby wyłączającej moją sprawność fizyczną i umysłową. Najlepiej żeby śmierć przyszła nagle. Ale jak będzie, tego nie wie nikt.
2. Dawniej ludzie oswajali śmierć, dziś udajemy, że jej nie ma. Jaką cenę za to płacimy?
Wysoką. To, że udajemy, iż śmierć nie istnieje, to wina również nas – lekarzy, a także mediów. Kiedyś w jednej izbie rodziły się dzieci, umierali starsi. Śmierć nie była czymś niezwykłym. Kiedyś rodzina zapewniała wychowanie, a my postępowaliśmy potem tak, jak nas rodzice nauczyli. A dziś? Dziś obowiązuje model sukcesu, liczy się awans, trzeba brać udział w wyścigu szczurów. Rodzice nie wiedzą co się dzieje z dziećmi, bo pracują do późna, bo jak wejdą w swoje środowisko, to nie mogą się wyłamać. Trzeba dużej dowagi, żeby zaryzykować, wiem to po sobie. Czasem się człowiek niepotrzebnie spina, wpada w przewlekły stres. Myśmy zatracili poczucie tego, co najważniejsze i nie dajemy sobie rady z tempem życia. Staramy się zaspokoić nasze kolejne potrzeby i mamy takie klapki na oczach. W efekcie gonimy, gonimy, gonimy i nie widzimy co się wokół dzieje. I dopiero jak coś tąpnie….
Często siedzą w moim gabinecie pacjenci albo ich rodziny i rozmawiamy o tym. Okazuje się, że dopiero choroba sprawia, że nagle zatrzymują się w tej gonitwie, przewartościowują swoje życie. Gdyby nie zagrożenie, nie zatrzymaliby się.
3. Czy odchodzenie musi nieodłącznie wiązać się z cierpieniem - fizycznym/psychicznym?
Jestem świadkiem ogromnego postępu medycyny w walce z cierpieniem, z bólem. Na początku kariery dyżurowałem w warszawskim Instytucie Onkologii przy ul. Wawelskiej. Niektóre z dyżurów wspominam dramatycznie. Pamiętam odchodził młody człowiek z mięsakiem kości, z przerzutami do płuc. Dusił się, bardzo cierpiał, był wyjątkowo oporny na działanie morfiny. A ja się denerwowałem, czy słusznie robię podwyższając coraz bardziej dawkę tej morfiny na dyżurze, ale wiedziałem, że muszę mu pomóc. Dziś się to zmieniło. Jest więcej leków, można je ze sobą łączyć, można stosować sedację.
W efekcie człowiek jest w takim półśnie, nie dusi się, nie odczuwa tzw. bólów przeszywających. Bardzo rzadko zdarza się, by w oparciu o zdobycze współczesnej medycyny nie można było zapewnić pacjentowi komfortu.
Ważne jest też wpływanie na psychikę. Ból wzmaga się, kiedy chory jest w depresji. Dawniej onkolodzy niechętnie patrzyli na psychiatrów, psychologów. Sądzono, że każdy powinienem sobie z własną chorobą dawać radę sam. Dziś wiemy jak ważny jest psycholog, pielęgniarka, znajomi, rodzina. To cały zespół terapeutyczny, w którym każdy ma coś do zrobienia, stosownie do swoich umiejętności i chęci, a także zależnie od tego, kogo sobie chory wybierze, czego mu potrzeba. Można bardzo wiele zdziałać, nawet bez leków, umiejętnie prowadząc takiego chorego mając do pomocy różnych członków zespołu. Jeśli chodzi o rolę lekarza przypominają mi się słowa polskiego medyka, filozofa, Władysława Biegańskiego, który mawiał, że twój pacjent najczęściej nie będzie się ciebie pytał o nowe leki, tylko będzie chciał, żebyś wziął go za rękę.
4. Czy czas na krótko przed śmiercią może być dobry? Jeśli tak, jak to sprawić? A jeśli nie, co zrobić, by był możliwie znośny?
Tan czas może być dobry. W ostatnich dniach głównie chodzi o to, by przy chorym być. Trzy i pół roku temu zmarła na nowotwór moja żona, lekarka. Doskonale zdawała sobie sprawę z postępu choroby. Jednocześnie buntowała się przeciw takiemu obrotowi sprawy, nie godziła się z tym, że musi odejść. W ostatnim okresie jej życia siedzieliśmy ze sobą godzinami bez słów. Czasem ją przytulałem, mówiłem, że ją kocham. Ale nie było żadnej rozmowy o tym, że odchodzi. Samo milczenie i bycie koło siebie wystarczało.
Na ostatnie 2 tygodnie wziąłem urlop. Byłem w domu, spaliśmy do ostatka na jednym łóżku. W przeddzień śmierci ubrała się jak do wyjścia. O 3.15 zerwała się jakby miała kłopoty z oddychaniem, usiadła i poprosiła o drinka – martini z dżinem. Dałem jej wodę, popiła, oddychała coraz ciężej i odeszła we śnie o 6.30 rano. To była niedziela, słoneczny dzień. Nie bałem się tego odchodzenia. Zasnęła we własnym łóżku, we własnym mieszkaniu.
Dziś ludzie umierają częściej w szpitalu, za parawanem, samotnie. I to m.in. my lekarze jesteśmy temu winni. Bo trzeba sobie zadać trud. Wytłumaczyć choremu, że jak go wypiszemy ze szpitala, to będzie nadal miał bezpłatną opiekę, przyjdzie do niego lekarz, pielęgniarka. Że przez całą dobę będzie można zadzwonić. Wielu lekarzy z pośpiechu wydaje tylko kartę informacyjną ze wskazówką „Proszę zgłosić się do lekarza rejonowego”.
5. Czy i jak osoba umierająca może ułatwić bliskim swoje odejście?
Jak już wspomniałem towarzyszyłem żonie w jej odchodzeniu i choć odbywało się to w ciszy, miałem poczucie, że to nie było sztuczne. Żona była lekarzem, wiedziała jak wygląda postęp choroby. Nie oczekiwała ode mnie wyjaśnień. Niemal do końca pracowała. Myśmy przeżyli ze sobą w zgodzie wiele lat i w tym ostatnim okresie nie musieliśmy niczego prostować. Ale są ludzie, którzy widząc, że śmierć jest blisko, mówią, że chcieliby coś naprawić. Że głupio im, że coś w ich życiu zdarzyło się nie tak, że chcą kogoś przeprosić, kiedy jeszcze jest na to czas.
6. Jak postępować, gdy odchodzi ktoś bliski?
I w stosunku do osoby bliskiej i do pacjenta trzeba kierować się sercem. Nie chodzi o to, by z nim usiąść i płakać, ale żeby on wiedział, że go nie opuścisz, że będziesz przy nim tak długo, póki będzie tego potrzebował. Jako lekarz pamiętaj: nigdy nie odbieraj pacjentowi nadziei, na żadnym etapie diagnozy, leczenia, nawrotu choroby nowotworowej.
Jestem głęboko przeciwny stosowaniu uporczywej terapii, ale jeśli człowiek nie cierpi, warto walczyć o przedłużenie życia. To naturalnie oznacza koszty. Są ludzie, którzy mówią, że nie warto zabiegać o te 2 czy 4 miesiące, że to zbyt wiele kosztuje. Tymczasem poznałem wielu pacjentów, dla których te dodatkowe 2 miesiące, ze względu na to, że mieli jeszcze jakiś cel, miały kolosalne znaczenie. Ktoś doczekał, że wydano jego książkę, ktoś inny matury syna. Moja żona, wbrew wszystkiemu, doczekała komunii wnuka – Jasia. To było 2 tygodnie przed jej odejściem. Poszła o własnych siłach do kościoła, nie kaszlała, a w domu stale kaszlała. Bardzo jej zależało, żeby dożyć tej chwili, a jak już się to udało, żartowała, że szkoda iż nie założyła, że dożyje do ślubu Jasia.
7. Jak przygotować dziecko do śmierci w najbliższej rodzinie?
Dawniej nie było z tym problemu. Żyło się w trzypokoleniowych rodzinach, dzieci były świadkami jak umierał dziadek czy babcia. Teraz mieszka się oddzielnie, spotyka od czasu do czasu na wspólny posiłek. Stara się też dzieci izolować od bólu, od patrzenia na nieszczęścia, żeby zaoszczędzić im stresu. Wydaje mi się, że to błąd. Nasz wnuk – Jasio był wprowadzony od początku w to, że jego babcia jest ciężko chora. Żona dużo przebywała z wnukiem i nie taiła swojej choroby. Zdejmowała przy nim perukę, widział ją łysą. Traktował to normalnie, wiedział, że to efekt leczenia. Śmierć babci bardzo przeżył, ale myśmy go specjalnie przed tym nie chronili, uważając, że były między nimi tak silne więzy, że ochrona i izolacja byłyby nienaturalne.
8. Nadzieja na ludzką pamięć łagodzi strach przed śmiercią?
Po śmierci żony zdarzyło się kilka rzeczy, których nie umiem sobie wytłumaczyć, ale dzięki temu odnoszę wrażenie, że ona w pewnym sensie wciąż z nami jest. Np. wkrótce po jej odejściu z naszego sekretarzyka wyraźnie dochodziło cykanie zegara. Otwieraliśmy z synem kolejne szuflady sekretarzyka, zegara ani śladu, zamykaliśmy, znów rozlegało się tykanie. Można sądzić, że zwariowałem, ale syn też to słyszał.
To i podobne zdarzenia - mimo, że ich nie rozumiem - dały mi jakiś spokój, że to nasze krótkie bytowanie na Ziemi, a potem umieranie, ma jakiś sens. Że życie nie sprowadza się wyłącznie do tego, że się rodzimy, umieramy i koniec.
9. Czy znajduje pan/i w śmierci jakiś sens, czy wyłącznie nieuchronność, konieczność?
Dyskutując ze sobą na ten temat wciąż mam wątpliwości. Nie jest bowiem tak, że jestem człowiekiem wielkiej wiary. Wychowano mnie na katolika. Mam bardzo religijną mamę, która mówi, że ma wewnętrzny spokój, bo zawierzyła Bogu i mam nadzieję, że jest tak, jak mówi. Natomiast mnie się wydaje, że każdy człowiek ma swoją drogę i wypracowuje sobie własne poczucie sensu życia. Ja wciąż go poszukuję, ale jestem coraz bardziej przekonany, że jesteśmy tylko takim pyłkiem Wszechświata. Lubię oglądać niebo w nocy latem jak leżę na żaglówce. Cisza, spokój. Fascynuje mnie fakt, że niewyobrażalne przestrzenie i szybkość światła powodują, że to, co widzimy, nie jest obrazem prawdziwym, aktualnym.
Wydaje mi się, że jesteśmy w pewnym biologicznym obrocie Wszechświata. Że przyjmujemy inne formy w innych etapach, tylko tego nie wiemy. Łatwiej mi zrozumieć odchodzenie, jeżeli uznam, że życie to jakie znamy, jest zaledwie fragmentem naszego istnienia. Wolałbym tylko, żebyśmy żegnali się z nim w odpowiednim czasie, ale na to niestety nie mamy wpływu.